Charakter
Nie mów mi, co mam robić, kiedy nie chcę. Nie dyktuj, nie żądaj, nie wymagaj. Bo ja znów nie posłucham. Po prostu pozwól mi być sobą. Nikim innym, jak tylko sobą. Przecież znam siebie najlepiej, a nie ci, którzy mówią o mnie, którzy śmiało wbijają sztylet w moje plecy. Takich ludzi w Beverly Hills jest mnóstwo – w końcu mieszkam tam od bardzo dawna. Pierwsze lata swojego życia jednak spędziłem w słonecznym Meksyku, skąd właśnie pochodzi moja matka, Maria Herrera. To właśnie po niej odziedziczyłem ognisty temperament i zamiłowanie do podróży. Ale nie ma jej już z nami. Przepadła bez wieści, nie zostawiła po sobie żadnego śladu. Szukaliśmy jej przez tyle lat, czasem udawało nam się znaleźć jakąś poszlakę, ale na próżno. Jeszcze do niedawna wierzyłem, że uda nam się ją odnaleźć – teraz wiem, że Maria nie żyje. Byłem taki naiwny i głupi, bo ostatecznie nie było innego wyjścia, jak dopuścić do siebie
taką myśl. Z początku ciężko było mi to przyjąć do wiadomości, odciąłem się od całego świata, tym samym zaczynając rozumieć więcej. Potrzebowałem jednak wtedy spokoju, szumu fal, deski surfingowej i chwili zapomnienia – to jedyne, co mnie koiło.
Później już było lepiej, zdałem sobie sprawę, że przecież nie było jej już od dobrych kilku lat, a ja potrafiłem wieść normalne życie. Chociaż nie wiem, czy to nie za dużo powiedziane, bo życie w Beverly Hills wiąże się z ciągłym byciem w centrum uwagi. Przyzwyczaiłem się do tego, że wszyscy mnie znają – to efekt uboczny tego, że kiedyś przyjaźniłem się z tą całą śmietanką towarzyską z wyższych sfer. Ale w pewnym momencie nasze drogi się rozeszły. Poróżniły nas charaktery i odmienne poglądy, w dodatku ja zdecydowanie nie należę do zawistnych osób, nie zżera mnie zazdrość, że inni mają lepiej ode mnie. Jestem zadowolony z tego, co udało mi się dotychczas osiągnąć, nawet jeśli to niewiele. Żyję chwilą, zawsze na przekór całemu światu, pod wiatr, pod prąd. Chodź, złap mnie za rękę, pokażę ci inny wymiar, będę jak rollercoaster – szybki i nieprzewidywalny. Dotkniemy gwiazd, przekroczymy granice, spadniemy na dno, a niemożliwe stanie się możliwe, jeśli tylko zechcesz. Możemy wszystko, nie musimy nic. Bez parcia na cokolwiek. Nie boję się konsekwencji, lubię jak ciśnienie skacze mi wysoko, wysoko, wysoko, a adrenalina podchodzi mi do gardła. I mogę się nią dławić, i słyszeć, że jestem nieodpowiedzialnym szaleńcem – ja to skomentuję tylko głośnym, perlistym śmiechem i odwrócę się w swoją stronę.
Nie myślę namiętnie o tym, co będzie – interesuje mnie tylko teraźniejszość, to, co dzieje się w danej chwili. Nie wiem, nie widzę swojego życia za pięć, dziesięć lat. Cholernie przeraża mnie motyw przemijania, nigdy przecież nie będę nastolatkiem z deską surfingową pod ręką. Ale nie chcę powtarzać kolejnych utartych schematów, chciałbym osiągnąć znacznie więcej. Moje życie to jednak nieposkromiony chaos, czasem się w nim gubię, czasem nie potrafię nawet określić, w którym miejscu się znajduję. Nie przeszkadza mi to jednak, nie czuję potrzeby, aby nagle coś zmieniać w swoim życiu. Jestem tylko człowiekiem, każdy z nas popełnia błędy, każdy z nas ma swoje za uszami – ja też. Nie jestem święty i się tego nie wypieram, ale nie rozdrapuję ran do samej krwi, nie katuję się myślami, tylko mknę dalej do przodu. Mimo wszystko. Przecież kolejny dzień musi być lepszy.
Niekiedy cierpię na nieznośną lekkość bytu, potrafię być jednak poważny, kiedy sytuacja tego wymaga. Nie lubię niedopowiedzeń, nieklarownych momentów – kawa na ławę, czarno na białym, grajmy w otwarte karty. Każdemu zdarza się manipulować, nawet mi, często nawet nieświadomie, ale nie traktuję tego jako rozrywki. Ponoć nie należę do szczególnie skomplikowanych osób, umysł mam niby prosty, typowy samiec ze mnie, który nieustannie myśli o zaspokajaniu swoich potrzeb. Ponoć zyskuję dopiero przy bliższym spotkaniu na osobności – nie wiem. Ponoć ilu ludzi, tyle opinii. Sam sprawdź, spróbuj, zobacz, czy jestem taki naprawdę.
Aparycja
Ludzie mają niestworzone kompleksy, chcą wyglądać inaczej, schudnąć, poprawić to i owo. W dzisiejszych czasach wszystko przecież jest możliwe, w końcu postęp chirurgiczny poszedł tak bardzo daleko i wciąż nieustannie brnie do przodu. Mówi się, że wygląd to połowa sukcesu. Nie wierzę w te słowa, to bzdura, nie powierzchowność jest miarą sukcesu, tylko akceptacja siebie samego. To klucz do szczęścia, rozwiązanie całej zagadki. Nigdy nie przywiązywałem szczególnej atencji do swojej aparycji, nie zmienia to faktu, że mam się za kogoś bardzo zwyczajnego. I mówię to całkowicie obiektywnie – takich chłopaków jak ja jest wielu, raczej nie wpisuję się w kanony współczesnego piękna, choć w sumie niewiele o nich wiem. Wyróżnia mnie jedynie fakt, że mam meksykańskie korzenie po mojej matce, co przecież wyraźnie widać w mojej urodzie, ale znajdujemy się w końcu w Ameryce – tutaj wielokulturowość jest na porządku dziennym.
Zdecydowanie nie należę do grona najwyższych osobników. Od podłogi mierzę gdzieś w granicach metra osiemdziesięciu czterech centymetrów – to bardzo przeciętny, swego czasu niezadowalający mnie wzrost. Kiedyś miałem cichą nadzieję na to, że jeszcze urosnę, choć odrobinę, ale ten najbardziej burzliwy okres dojrzewania mam już za sobą, dlatego też przestałem się niepotrzebnie łudzić i liczyć na cud. Moja sylwetka jest dość umięśniona, nieustannie nad nią pracuję; lubię spędzać czas na desce surfingowej, regularnie ćwiczyć na siłowni i biegać każdego ranka – to bardziej odprężające niż zimny prysznic, w dodatku świetnie uspokaja moje chaotyczne myśli. Sport to bez wątpienia moja największa pasja w życiu – nie potrafię siedzieć bezczynnie, dlatego też całkowicie nie rozumiem ludzi, którzy wyjątkowo stronią od jakichkolwiek aktywności fizycznych.
Ponoć przypominam swoją matkę – kiedy widzę w rodzinnym albumie czarno-białe zdjęcia z tego samego okresu to mam nieodparte wrażenie, że jestem jej zaginionym bliźniakiem. Podobne rysy twarzy, ostre kości policzkowe, ten sam złośliwy i nieco zbyt pewny siebie uśmieszek na wąskich ustach, a między nimi wetknięty papieros. Brzydki nałóg. I oczy – małe, brązowe oczy, odziedziczone po moim ojcu. Jest w nich coś niewątpliwie niepokojącego, czasem czuję, że kumulują się w nich moje wszystkie emocje. Ból, złość, smutek, przygnębienie, radość. Są takie zdradzieckie, nieprzewidywalne, zupełnie jak sztorm na morzu, nie ma żadnych półśrodków, nie ma nic pomiędzy. Kiedyś nosiłem krótsze włosy, co było też bardzo komfortowe i praktyczne, potem jakoś tak wyszło przez przypadek, że zapuściłem nieco więcej niż zwykle i tak też zostało do tej pory. Jedynie okazjonalnie chodzę do fryzjera, aby je podciąć, choć za tym nie przepadam.
Nie wyglądam na chłopca w koszuli zapiętej na ostatni guzik z dobrego domu – daleko mi do tego idealnego, grzecznego obrazka elegancika. Wypracowałem swój własny styl, choć w dzisiejszych czasach nie jest on niczym odkrywczym. W mojej szafie jest mnóstwo kurtek skórzanych, koszulek z kontrowersyjnymi i muzycznymi nadrukami czy wąskich, ciemnych spodni. Nie uświadczysz też krzykliwych kolorów – tylko biel, szarość i czerń, choć niekiedy zdarzają się wyjątki, jeśli coś mi się spodoba. Na stopy najczęściej zakładam zwyczajne trampki lub sportowe buty, które są dla mnie najwygodniejsze. Pod warstwą ubrań skrywam niezliczoną ilość tatuaży. Mają dla mnie ogromne, sentymentalne znaczenie i nie są przypadkowe, a ich autorką jest mój przyjaciel z Meksyku. Z perspektywy czasu wiem, że wcale nie żałuję tej decyzji. Teraz chcę tylko więcej i więcej.
Rodzina
Nie mam dużej rodziny.
Tylko ja, mój drogi papa i brat. Mama odeszła od nas ponad dziesięć lat temu. Od niedawna znowu mieszkamy niedaleko plaży w Beverly Hills – wcześniej mieliśmy mieszkanie na obrzeżach miasta, przez jakiś czas przebywaliśmy w Ciudad Juarez, nie mogąc nigdzie znaleźć swojego miejsca. Dwupiętrowy dom kupiliśmy od małżeństwa w podeszłym wieku za grosze, które zdecydowało się wyprowadzić do ścisłego centrum miasta, skąd my niespodziewanie uciekliśmy. Obdarte ściany pomalowaliśmy na biało, wyremontowaliśmy niewielką altankę, na nowo tchnęliśmy w dom magię. Bez pytania zająłem strych, przez co Brandon na początku nie odzywał się do mnie kilka dni. W końcu ostatecznie doszliśmy do porozumienia – czasem żałuję swojej decyzji i karcę się za nieustępliwość, letnimi nocami bywa tutaj naprawdę gorąco, ale malowniczy widok późną nocą z okna dachowego na plażę wynagradza mi wszystko. Pokój stał się moim azylem, królestwem, miejscem świętym, niedostępnym dla innych. Poprzyklejałem mnóstwo kolorowych plakatów ukochanych zespołów, a na ścianach zamieściłem wybrane fragmenty swoich ulubionych piosenek i przywiesiłem kilka desek surfingowych. Nie lubię jednak, kiedy ktoś narusza moją prywatność, a najczęściej jest to mój tata o imieniu Stanley.
Nie zrozumcie mnie źle, to niekwestionowanie najcudowniejszy człowiek pod słońcem i nie zamieniłbym go na nikogo innego. Po prostu momentami jest zbyt nadopiekuńczy, regularnie zapomina o mojej dorosłości, nieustannie powtarzając, że na zawsze pozostanę jego małym Ethanem. I nierzadko do mnie zagląda, troskliwie pyta, czy czegoś nie potrzebuję, czasem przyłapując mnie w niezręcznych sytuacjach. Ale rozmawiamy o wszystkim, nie ma dla nas tematów tabu – przynajmniej się staramy. Bo jesteśmy jak woda i ogień, yin i yang, niekiedy po prostu nam nie po drodze i uparcie stoimy po przeciwnych stronach barykady. Szaleńcza młodość jednak rządzi się swoimi niespisanymi prawami i Stanley bez wątpienia dobrze o tym wie. Ponoć kiedyś był taki jak ja, ale zmieniło go życie, dorosłość, dzieci, odejście mamy. W dodatku bez końca pochłonęła męcząca praca, bo bycie szanowanym uzdrowicielem w renomowanym szpitalu St. Augustine to nie przelewki. Stanley stara się zapewnić nam jak najlepsze warunki do życia, więc nie możemy mieć mu za złe tego, że często go nie ma w domu. Warto wspomnieć, że gotuje najlepiej na świecie, a w kieszeniach spodni zawsze trzyma cukierki miętowe – smak mojego dzieciństwa.
Mam też młodszego brata, który jest w moim życiu niezwykle istotny, choć z samego początku mogłoby się wydawać inaczej. Często się kłócimy, w wielu kwestiach się nie zgadzamy, niejednokrotnie dochodzi nawet do poważnych rękoczynów, ale ostatecznie i tak skoczyłbym za Brandonem w ogień. Dobrze wiem, że zawsze mogę na niego liczyć, bez względu na okoliczności. Jest na wydziale medycznym, tym samym kontynuując ślady ojca. Co za tym idzie – ma z nim znacznie lepsze relacje, a to z kolei wzbudza we mnie niekiedy niemałą zazdrość.
Biografia
Nie przepadam za opowiadaniem historii swojego życia.
Przecież nie należy do tych ani najciekawszych, ani mrożących szkarłatną krew w żyłach. Jest zupełnie zwyczajna, jak każda inna, może tylko z taką małą, choć znaczącą różnicą – zawsze wydawało mi się, że jestem inny. Nie potrafię tego klarownie zdefiniować, ale zdążyłem się przekonać, jak bardzo życie potrafi dać w kość – co nie znaczy, że jest pasmem niepowodzeń. Ale milczę, nie jestem moralizatorem, osobą, która poucza i daje złote rady, bo to zupełnie nie leży w mojej naturze. Wychodzę z założenia, że każdy powinien uczyć się na swoich błędach.
Stanley mówi, że byłem długo wyczekiwanym dzieckiem – wierzę mu w tym przypadku na słowo. Urodziłem się osiemnastego stycznia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku w Ciudad Juarez, stamtąd też pochodzi moja mama, Maria Herrera. Tak naprawdę niezbyt długo nacieszyłem się swym jedynactwem, bowiem niespełna kilkanaście miesięcy później przyszedł na świat Brandon, mój młodszy braciszek. Od zawsze byliśmy nierozłączni – chociaż teraz z kolei często zdarza nam się uciekać do rękoczynów i niekonwencjonalnych rozwiązań, jednak mimo wszystko jesteśmy w stanie sobie zawsze pomóc, bez względu na wszystko.
Związek Stanleya i Marii został wystawiony na próbę, gdyż mama ostatecznie postanowiła zdecydować się na wyjazd zagranicę w celach naukowo-badawczych. To było jakoś ponad osiem lat temu, wtedy byłem przecież taki mały, głupi i naiwny. Bardzo za nią tęskniłem, pamiętam, że wysyłała nam pocztówki z różnych zakątków świata, czasem przyjeżdżała do domu na kilka dni, a potem znów jej nie było. Pewnego razu jednak zaginęła – nie wiadomo, co się z nią stało. Szukaliśmy jej przez długi czas, próbowaliśmy znaleźć jakiś trop, ale na próżno. Słuch o niej zaginął. Trudno było nam się pogodzić z tym wydarzeniem. Musieliśmy dać sobie jednak radę. Nie mieliśmy w tej sytuacji innego wyjścia.
W międzyczasie poszedłem do Kolegium Longbourne – wcale nie chciałem tam iść, gdyż nie miałem sprecyzowanych planów na przyszłość. Ostatecznie jednak jestem tacie wdzięczny, że podjął za mnie taką, a nie inną decyzję. Dziś jestem już w szóstej, ostatniej klasie na wydziale bezpieczeństwa, kursie aurorskim, choć niekiedy zastanawiam się, co ja wciąż robię w tej szkole i dlaczego mnie jeszcze nie wywalili. Nie da się ukryć, że przez ten czas szkolnej edukacji wydarzyło się niezwykle dużo, ale nie lubię o tym mówić i dzielić się informacjami z resztą ludzi. Tak naprawdę wiedzą tylko ci, którzy powinni, innych nie powinno to wcale interesować. Sam nie wiem, co tak naprawdę będzie dalej, co stanie się z moją przyszłością, ale mam jakieś niezrozumiałe przeczucie w środku, którego nie potrafię klarownie wytłumaczyć, że w najbliższym czasie będzie bardzo interesująco.