Rico Franco
Skąd : Ciudad Juárez, Meksyk
| Temat: Rico Franco Wto Lis 11, 2014 1:11 am | |
| Ricardo Franco 21 lat | załatwiacz | czysta to tu, to tam | biedny Meksyk, Bahamy, Gwatemala Za dobre zachowanie dostawałeś od tatusia cukierki? Nie? Jaka szkoda. To może czytał ci bajki na dobranoc? Też nie? Ojej. To w takim razie za byle głupotę musiałeś obrywać po dupie. No nie gadaj! Nie? Taki z ciebie chłopiec mamusi…? Ha! Drażliwy temat, co? Spoko, spoko. Tylko się nie unoś, to do ciebie niepodobne. Zresztą, w Ciudad Juárez mało kto miał szczęśliwe dzieciństwo. Mało kto ma tam w ogóle szczęśliwe życie. Ale przyznaj, tak szczerze, tobie nie było wcale źle. Dach nad głową miałeś. Całkiem znośne rodzeństwo. Pepe, ten co trząsł całą waszą dzielnicą, któregoś razu nauczył cię jeździć na skuterze. Ani jednego zęba w bójkach nie straciłeś. Z reputacją może najlepiej nie było, ale przynajmniej nikt cię nie gnoił. No i padre. Padre przyuczał cię do przyszłego zawodu; właściwie do momentu pójścia do szkoły – żadne Salem, żadne Longbourne, tylko porządna akademia czarów w Gwatemali – byłeś z nim nierozłączny. Poznawałeś ludzi, poznawałeś tajniki jego pracy, nieraz słyszałeś – albo sam sobie to wmawiałeś, masz przecież ku temu skłonności – że zostaniesz jego prawą ręką, a potem przejmiesz cały ten biznes. Liczył się przecież prestiż, a tobie nie chodziło wtedy o nic innego. Za gówniarza zwiedziłeś już przecież kawał świata, nie myślałeś więc nawet, że cokolwiek mogłoby ci stanąć na drodze do wspięcia się na drabinę życiowego sukcesu. Mogłeś być każdym, więc czemu nie miałbyś się stać panem życia i śmierci? To takie proste i tak do ciebie pasujące. Potwierdzał to każdy z kim tylko się zetknąłeś: w szkole, w interesach, nawet w kolejce po mleko zawsze znalazł się ktoś, kto przypadkiem do ciebie zagadując na odchodne nie omieszkał wróżyć ci świetlanej przyszłości. Liczyły się tylko chęci, a tych miałeś jak mało kto. Egipt, Ghana, Mauretania I jak mało kto wszystko zjebałeś. Nawet nie spektakularnie, tylko w stylu najgorszym z możliwych. W pewnym momencie zacząłeś wierzyć, że tylko udajesz takiego skurwiela; że w głębi serca masz w sobie jakieś upośledzone pokłady dobroci. Wystarczył jedynie wciąż powtarzający się koszmar spędzający ci sen z powiek, byś zmienił się w trzęsidupę. Taki z ciebie żałosny człowieczek – hukną, grzmotną, a ty już robisz w gacie. I nie ma ani śladu po dawnym Rico Franco, który jedną celną uwagą rozgrzewał do czerwoności wielki chodzący kocioł hormonów, by zgasić go – może już nie jednym i nie konieczne celnym – ciosem w krzywą mordę. A kiedy pytam cię, jak to się stało, co zagnało cię aż do Afryki, nawet nie potrafisz odpowiedzieć. Nie potrafisz spojrzeć mi w twarz, a to przecież ta sama twarz, którą codziennie widujesz w lustrze. Zapomniałeś? Nie gniewam się, tak wiele rzeczy ci wówczas umykało, tak wiele wypadało ci z rąk, chociaż kurczowo wszystko trzymałeś, jakbyś bał się, że poluzowanie chwytu sprawi, że w drobny mak rozsypie się twój cały świat. Teraz się z tego śmiejesz, ale wtedy wcale nie było ci do śmiechu; wtedy nie wiedziałeś jeszcze, że wystarczyło poczekać dwa tygodnie – cholernie długie dwa tygodnie – by wszystko wróciło na swoje miejsce. Byś ty, gnoju, wrócił na swoje miejsce. Wystarczyło wyrwać się spod wpływów haratyńskich shapeshifterów, uprzejmie acz stanowczo podziękować za gościnę – tylko to wtedy potrafiłeś robić, nie stać cię było na jakiekolwiek gwałtowne ruchy, na żadne gesty siły, bo sił ci brakowało, tak byłeś wyczerpany pogonią za własnym „ja”, za co cenniejszymi składnikami wymyślnych eliksirów potrzebnych ojcu. Wystarczyło zamienić Mauretanię na Ghanę, by wpaść z deszczu pod rynnę. Znów popisałeś się swoim intelektem, znowu pokazałeś, jak wielkim ignorantem jesteś i jak bardzo nie dotyczy cię wszystko to, co dzieje się z dala od twojego domu. I znów dałeś się głupio sprowokować. I to komu? Szamance! Och, jasne, wiele razy słyszałeś, że z pierwotnymi czarownikami zadzierać nie można, że demony to bujda, że żadne pakty nie mają pokrycia jeśli nie są zawierane w obliczu sądu najwyższego. I wpakowałeś się w gówno, z którego do końca swojego usranego życia nie wyjdziesz. Nie pomogła ci nawet penetracja wszystkich egipskich piramid w poszukiwaniu starożytnego lekarstwa. Ale jesteś zdziwiony? Tak kończą się zabawy z duchami afrykańskich bogów. Jemen, Gruzja, Malediwy Nie pozostało ci nic innego poza pogodzeniem się z nową sytuacją. Sam zresztą dobrze wiesz, że dużego wyboru nie miałeś – albo mogłeś wszystko to olać i dosłownie rozpaść się w pył tak, że nie pozostałby po tobie żaden ślad, albo mogłeś zacząć swoją pracę, wypełniając skrupulatnie każde nowe zlecenie. Uratowało cię uwielbienie samego siebie i rozpaczliwa chęć ratowania własnej dupy. Na kilka miesięcy zaszyłeś się więc na Malediwach, by po cichu rozkręcać swój biznes. Rzuciłeś robotę dla ojca – ta już nie miała jakiegokolwiek sensu i znaczenia, wysłałeś mu jedynie zdobyte do tej pory składniki i informacje, i krótką wiadomość, że cenisz sobie rodzinny biznes, jednak to dla ciebie zbyt duża odpowiedzialność. Zobligowałeś się wciąż pomagać, w końcu tak szerokie kontakty jakie udało ci się do tej pory pozyskać były na wagę złota. Mimo to sprawy odmieńców zeszły na boczny tor, nie były już priorytetem – teraz mogłeś… Musiałeś pomagać im na innych warunkach. Im i wszystkim tym, którzy postanowili się do ciebie zwrócić. A z każdym tygodniem chętnych na swoje usługi miałeś więcej, bo któż nie chciałby skorzystać z załatwiacza? To w końcu lepsze niż posiadanie na wyłączność złotej rybki. Mogłeś załatwić wszystko, bez względu na cenę i konsekwencje. Chcesz słonia w karafce? Potrzebujesz podwyżki? Marzysz o podróży na księżyc? Spełnisz się mając willę i pięć hektarów lasów? Zadzwoń i zdradź krótką formułkę, a wszystko może być twoje. A ty, gnoju, nie możesz odmówić, bo każda odmowa odbija się na twoim zdrowiu i ciele. I to nic, że posiadasz ten swój głupi kodeks – ludzie są sprytni, już ci się zdarzył taki cwaniaczek, co zakazy obszedł i dostał to, czego chciał, a tobie pomogła dopiero trzecia butelka Ognistej i wyjazd do Jemenu. Wiedziałeś jednak, że nie będziesz mógł uciekać w nieskończoność; że w końcu dotrzesz do miejsca, gdzie zostaniesz na dłużej. Może na zawsze. Lecz o to się nie modliłeś wcale, na tym ci nie zależało. Bo ty wolny duch jesteś, nigdzie nie zagrzewasz miejsca, do niczego się nie przywiązujesz. Żyjesz by żyć, a nie, by życie przeżyć. Dlatego czym prędzej uciekłeś z pustyń Jemenu, zmieniając je na gruzińskie góry. Stamtąd zniknąłeś jeszcze szybciej, bo znów zaczął oblatywać cię strach. Nie wierzyłeś w demony, a te okazały się tkwić tuż obok ciebie. W miłość też nie wierzysz, a odniosłeś dziwne wrażenie, że zaczęła dobijać się do twojego życia. Islandia, Albania, Ukraina Podświadomie zdawałeś sobie sprawę z tego, że to wciąż nie jest twój dom; że Europie Wschodniej daleko do miejsca, w którym mógłbyś zapuścić chociaż prowizoryczne korzenie. Tu wciąż było za blisko i za daleko jednocześnie. Do wszystkiego. Nie miałeś nic przeciwko ukraińskiej gościnności; ta w pewien sposób nawet cię poruszała. Lubiłeś wieczorami wymykać się na miasto i na własną rękę szukać mało uczęszczanych kawiarenek. Nie, nie budziła się w tobie dusza romantyka, nie odkrywałeś w sobie wrażliwszej strony siebie. Wtedy, w tamtym miejscu zwyczajnie czułeś, że banał jest ci potrzebny jak nic innego. Poranki witane papierosem i mocną, czarną kawą. Kartki wysyłane do każdego, kto był ci w jakikolwiek sposób pomocny. Spacerowanie bez celu – już nawet nie zwiedzanie, bo ciebie wcale zabytki nie interesowały. Zbieranie, chomikowanie, spamiętywanie wszelkich historii to dla ciebie strata czasu. Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Cóż zresztą obchodzić cię mają cudze historie, nie twoje problemy, skoro swoich masz wystarczająco dużo i wystarczająco bardzo są nierzeczywiste, by samemu kwestionować ich prawdziwość, nie mówiąc o wszystkich innych, które są pyłem w porównaniu do twoich. Jednak i historie zaczęły cię dręczyć – jak wszystko, w co nie wierzyłeś. I jakby na złość sobie postanowiłeś wyruszyć w kolejną podróż – do Albanii; kraju, którego przecież nie ma, o którym nikt nie słyszał, którym nikt się nie interesuje. Wpadłeś tam tylko na chwilę, trochę w ramach terapii, trochę w myśl: co cię nie zabije, to cię wzmocni. Ale Albania okazała się niewzruszona na twoje wydumane krzywdy. Nie, nie zabiła cię, to byłoby głupie, to byłby straszny niefart. Ale i nie wzmocniła w żaden sposób. Po prostu była. Trochę majestatyczna – każdej nocy czułeś na sobie ciężar tego obcego kraju, każdej nocy dusił cię swoją cichą potęgą, szepcąc cicho, że czas Albanii dopiero nadejdzie; trochę komiczna – każdego poranka witał cię ten sam obrazek, uświadamiając że nocne koszmary to bujda, którą natychmiast należy wyrzucić z głowy. Dla świętego spokoju. Ten odnalazłeś na Islandii. Pośród oparów wulkanów, na bezkresnych, białych pustyniach, w wymarłych wioskach. Czasem myślałeś, że to mogłoby być twoje miejsce, gdyby było odrobinę cieplejsze, bo tak nienawidzisz chłodu, setek grubych ubrań narzucanych na siebie, by chronić własne wątłe ciało – twoją największą zgubę i twoje przekleństwo – przed wychłodzeniem, przed jakimikolwiek urazami. Wiedziałeś jednak już wtedy, gdy pierwszy raz postawiłeś stopę na tej baśniowej wyspie, że musisz ruszać dalej. Ku ziemi obiecanej, włóczykiju. God Bless America Sześć miesięcy. Już sześć miesięcy bez przerwy siedzisz w jednym miejscu. Nie dosłownie. Stagnacja zabiłaby cię prędzej niż cokolwiek innego. Nie potrafisz o siebie nie dbać. Systematycznie, co kwartał chodzisz do fryzjera, by twoje czarne, długie włosy były w stanie idealnym. Czekoladowym oczom dajesz odpoczywać każdorazowo podczas wypadów nad jezioro. Całe ciało utrzymujesz w świetnej formie – wmawiasz sobie, że to dla przyjemności, aczkolwiek gdzieś głęboko tłucze ci się niespokojna myśl, że to wszystko po to, byś był przygotowany na ucieczkę, kiedy zajdzie taka potrzeba. Bo w ciągu tego pół roku zdążyłeś dorobić się pokaźnej liczby wrogów. Największym szychom zalazłeś za skórę i wiesz, że te drobne przysługi, jakie wiszą ci twoi wysoko postawieni znajomi nie wystarczą na długo. Ludzie tacy jak ty doigrują się szybko. Możesz wrzucać bezbronne koty do pralki i patrzeć jak zdychają. Możesz kopać leżącego. Możesz bić kobiety. Ale ja dobrze wiem, że kozaczysz tylko na pokaz. Możesz nie wierzyć, jednak sam się o tym przekonasz. Już niedługo. | |
|