Charakter
Those damn eyes
fucked me
forever.
— Charles Bukowski
Witaj we wnętrzu mojego umysłu.
Myśli skołtunione i ciało obolałe obnażam. Złam mnie, wstrząśnij mną, nienawidź mnie. Wpędź w zakłopotanie, kozi róg, wydobądź to, co najgorsze i uformuj na nowo. Zrób mi jakąś krzywdę. Usidlij, jeśli tylko potrafisz. Zasmakuj, dotknij, ugryź, pośliń. Chociaż spróbuj. Niebezpiecznie chciej. W końcu jestem nagi, bezbronny, nieczysty, wodą skażoną się obmywam, wnętrze mam jakieś zgniłe, przeżarte doszczętnie, nieszczęsne. Zabierz wszystko, co tylko zechcesz. Masz moje pozwolenie.
Pamiętam, że raz w życiu pomyliły mi się kroki i od tego czasu chodzę krzywo. Własnymi drogami – krętymi, długimi, bagnistymi, wyboistymi, zaminowanymi. Wędruję samotnie, bez nadopiekuńczego pasterza u swym boku, który trzymałby mnie za rękę. Z wysoko, dumnie uniesionym podbródkiem, tak jak mnie nauczono. Widzę więcej, słyszę lepiej, pamiętam dokładniej. Milczę, potakuję grzecznie i potulnie głową, w myślach uśmiecham się niebywale szalbierczo. Słucham cię z uwagą, mów dalej, kochanie, nie przeszkadzaj sobie, w tej grze to ja rozdaję karty. Niekorzystne, nie do pary, nie dla ciebie. Później śmieję się długo, perliście, makabrycznie szczerze. Jeszcze nie zauważyłeś, że stoję na piedestale? I nawet nie próbuj mnie z niego zrzucić. Byłem tutaj przecież pierwszy.
Los jest po mojej stronie. Zawsze.
Umiem być ciszą. Wiatrem w polu. Porządkiem. Nieporządkiem. Szczęściem w nieszczęściu. Tak naprawdę nie znam roli, którą gram, czy jest wybitna – nie wiem; o czym jest sztuka, zgaduję dopiero na scenie. Jest jednak tylko moja i nikogo więcej. Nie dzielę się. Nie mam dublera, sufler zza kulis nie musi mi podpowiadać kwestii. Jestem samowystarczalny, utylitarny, niepoprawny, niezależny, spełniony do granic niemożliwości. Pnę się do góry, ku świętym niebiosom, by gwiazd dotknąć, świat cały w rękach mieć i podstępem władze boskie obalić. Wiara przecież jest zgubna, zbędna, niepraktyczna, choć pięknie jest naiwnie wierzyć, że jutro może być lepsze – tak łatwiej jest przeżyć każdy dzień.
A przetrwają tylko najsilniejsi.
Przychodzi jednak kiedyś taka noc niespokojna, wstęp do czucia się najgorzej w życiu. Puszkin nie pomaga, nawet Szekspir pogłębia bezsenność. Są tylko pytania. Dużo pytań. Głupich, pustych, nieważnych, niewartych większej atencji. I nie ma odpowiedzi. Bo przecież wciąż za wcześnie, za późno. Może jutro, może za tydzień, może już nigdy. Kogoś nieustannie brakuje. Irytująca pustka. A ja chcę ściany gryźć, włosy z głowy wyrywać. Pragnę niszczyć, niszczyć i zniszczyć wszystko. Z poczucia bezradności, beznadziejności, złości, zazdrości. Dlaczego nie śpisz dziś ze mną w łóżku? Nie dotykasz mnie po chropowatej powierzchni skóry, nie całujesz czule mych spierzchniętych, spragnionych warg. Czy spać po prawej może lubisz mniej? Pragnę przecież najmocniej, najintensywniej, najpiękniej.
Mnie się nie odrzuca. Nie zostawia.
Ponoć dla każdego człowieka istnieje zbiór słów, które mogą go zniszczyć. Nie jestem w tym aspekcie wyjątkiem, a ty – dobrze o tym wiesz. To twój sekret, słodka tajemnica. Sam go jeszcze nie znam, nie potrafię ostatecznie rozszyfrować, każdego dnia odkrywam siebie na nowo i nowo. Tylko nie zostawiaj mnie, proszę, przecież świat dla ciebie przeniosę. Uwierz, słów na wiatr nie rzucam, a trudów się nie ulęknę, tylko nie przejmuj nade mną sterów i nie kieruj mego życia na skraj przepaści.
Teraz jesteś wytworem wyobraźni, ale kiedyś cię znajdę.
Prawdopodobnie należy się łudzić.
Aparycja
Lekkim krokiem spaceruję samotnie po rodzinnym sadzie w okolicach naszego hotelu. Letnie słońce przyjemnie przygrzewa moją jasną skórę, a nieposkromioną czuprynę ciemnych włosów skutecznie chroni słomiany kapelusz. Uśmiecham się najszczerzej jak potrafię, bo cieszę się własnym towarzystwem i ostatnimi chwilami spokoju. Niespiesznie zrywam dojrzałe jabłko z najwyższej gałęzi soczyście zielonego drzewa – nie mam z tym najmniejszych problemów, gdyż mierzę zacne metr osiemdziesiąt siedem centymetrów. Powoli wgryzam swoje zęby w dorodny owoc, nie koi on jednak mojego delikatnego, wrażliwego podniebienia.
- Niedobre – mówię dosadnie niskim głosem, w którym słychać wyraźne rozczarowanie i zniechęcenie. Lekko unoszę długie brwi, po czym żwawo ruszam dalej przed siebie, momentalnie upuszczając kwaśne jabłko na ziemię. Nucę coś pod nosem, śmiało pogwizduję, choć zdecydowanie poskąpiono mi talentu muzycznego. Już nie jest tak błogo jak wcześniej, okropny żar leje się z jasnobłękitnego nieba, nie idzie równomiernie oddychać, robi się niemożliwie duszno. Instynktownie ściągam z siebie lnianą koszulę o cytrynowym kolorycie, wzdycham ostentacyjnie pod nosem, śmiało ukazując wyrzeźbione ciało, nad którym pieczołowicie pracowałem przez nieokreślony czas. Zostaję tylko w krótkich, granatowych spodniach, a ze stóp zdejmuję eleganckie, skórzane obuwie.
Wreszcie staję niepewnie przy brzegu krystalicznie czystego jeziora, spoglądam na taflę wody kobaltowymi, nieco rozmarzonymi oczyma, widząc swoje krzywe odbicie. Ponoć mają w sobie coś nieprawdopodobnie magnetycznego, co przyciąga atencję innych. Śmiało zerka na mnie młodsza kopia Christiana Russella – mojego zmarłego dziadka. Szlacheckie rysy twarzy, burza ciemnych włosów, pajęcze dłonie o niezwykle chropowatej fakturze, nos nieznacznie zadarty ku górze. Tak, uderzające podobieństwo do najdroższego dziadka, słyszę to za każdym razem przy rodzinnych spotkaniach, zazwyczaj pogodnie ignorując tę kwestię, bo aktorstwo na łamach świata to czysta pasja dla niedopieszczonych i ubogich w prawdziwą miłość dzieci. Niespodziewanie niszczę ręką swoje odbicie, prostuję się i odwracam się na pięcie. Biorę głęboki oddech i przywdziewam na wąskie usta jeden z tych szelmowskich, specyficznych uśmiechów, kiedy idę podbijać świat.
Nie jestem naiwny i ślepy. Wiem, że mogę zdziałać naprawdę dużo. A ja lubię się niewinnie bawić, zdobywać w pocie czoła, porzucać w najmniej oczekiwanych okolicznościach, nieustannie mącić w głowach. I nie umiem uwierzyć w bajki, że wygląd w dzisiejszych czasach nic nie znaczy. To niekwestionowanie połowa sukcesu, a ludzie po prostu nie chcą wyjść na próżnych, zasłaniając się pięknymi słowami. Mogę siebie po części nie lubić, nie akceptować niektórych wad, nie zmienię tego, nie ma przecież ideałów, ale doskonale wiem, jak moja aparycja działa na innych. Przekonuję się o tym na własnej skórze.
Więzy rodzinne
Tak, nazywam się Russell. Tak, jestem z tych Russellów.
Pochodzę z niezwykle znanego i szanowanego rodu, który wywodzi się z Francji i osiadł się w XVII wieku w Québecu, w Kanadzie. To właśnie tutaj, w Ameryce, mój przodek – Jean-Baptiste Russell – zbudował jeden z najważniejszych w magicznym świecie hoteli. Stał się niezwykle istotnym ośrodkiem dla czarodziejskich elit, miejscem regularnych spotkań i wystawnych bali. Tak też pozostało do tej pory. W końcu wciąż jesteśmy pionierami, jak to było przez ostatnie stulecia. Nie upadliśmy ani razu, nie spadliśmy z piedestału nawet na moment.
Obecnym właścicielem hotelu Après Minuit jest mój papa – Gustav. Ma czterdzieści dziewięć lat i jest nieprawdopodobnie ekscentrycznym i temperamentnym człowiekiem. Ponad wszystko miłuje historię i sztukę, nic więc dziwnego, że ostatnimi czasy otworzył w Los Angeles nową galerię, w której znajdują się jedne z ważniejszych dorobków kulturowych magicznego społeczeństwa. Nigdy nie miałem z nim szczególnie dobrego kontaktu, może dlatego, że wiecznie nie ma go w domu i jest zajęty pracą. Ograniczamy się do wspólnych obiadów, kiedy przyjeżdżam do Los Angeles, a także serdecznej korespondencji. I nie zapowiada się, by cokolwiek w tej kwestii się wreszcie zmieniło.
Mama ma na imię Amanda i pochodzi z amerykańskiego, równie znanego rodu Blackwellów. Jest całkowitym przeciwieństwem mojego taty. Na pierwszy rzut oka mogłoby się zdawać, że kompletnie do siebie nie pasują. Uzupełniają się jednak we wszystkich kwestiach, choć ich kłótnie przypominają niekiedy sceny dantejskie. Nie da się ukryć, że jest dość apodyktyczną, twardą i nieustępliwą kobietą, ale od wielu lat przynosi jej to spore sukcesy w pracy, w końcu zasiada w Sądzie Najwyższym, gdzie gra jedną z głównych ról. Mam z nią jednak bardzo dobre relacje niemal od zawsze – dogadujemy się bez najmniejszych problemów i spędzamy ze sobą bardzo dużo czasu, mimo znaczących różnic poglądowych i charakterowych.
Nie było dane zostać mi jedynakiem, jednakże ma to więcej plusów niż minusów. Posiadam trójkę rodzeństwa – starszego o dziewięć miesięcy Bruno, dwudziestosześcioletnią Rebecca i Leonarda, który w grudniu kończy trzydzieści lat. Jestem z nich wszystkich najmłodszy, co nie znaczy, że czuję się przy nich gorszy. A ostatni będą kiedyś pierwszymi. Nierzadko przymykają oko na moje czyny i troszczą się o mnie na każdym kroku, jakbym nie potrafił sobie z niczym poradzić, mimo że nie mam już pięciu lat. Ale nie muszę przynajmniej być chorym produktem oczekiwań, gdyż nie mnie przypadnie odziedziczenie głównego majątku naszej rodziny, hotelu Après Minuit. Staram się żyć ze swoją familią w zgodzie, choć niekiedy jest to niebywale trudne. Każdy z nas jest zupełnie inny. Ze mną na czele.
Biografia
Ostatecznie każdy z nas ma jakąś historię do powiedzenia i tajemnicę za uszami. Nie każdy jednak czuje nieodzowną potrzebę, aby się nimi dzielić. Czasami lepiej nie wiedzieć – później łatwiej jest żyć i prościej zasypiać. Wiedza i przecież potrafi być nieprawdopodobnie dokuczliwa i namiętnie spędzać słodki sen z powiek. Wystarczy tylko kilka prostych ogólników, czymś banalnym trzeba zaspokoić wiecznie głodną ludzkość, która pragnie tylko więcej i więcej. Ale nie dostaną mnie, nie dam się tak łatwo.
Zacznijmy jednak od samego początku.
W wielkim skrócie.
Urodziłem się prawie osiemnaście lat temu w pięknej miejscowości, jaką jest San Francisco. Nie mieszkałem tam zbyt długo, gdyż w tragicznych okolicznościach został zamordowany mój dziadek, a cały spadek – czyli hotel Après Minuit – przypadł mojemu tacie, dlatego też od razu wyprowadziliśmy się do Los Angeles. Nie zmienia to jednak faktu, że czasem tęsknię za swoim rodzinnym miastem, sadem owocowym, zapachem cynamonu w kuchni i zapierającym dech w piersiach widokiem z okna na całe miasto. Niekiedy lubię tam wracać, tak zupełnie sam, bez nikogo.
W międzyczasie dostałem się do renomowanego Longbourne – nie widziałem innej opcji, nie chciałem nawet o tym myśleć, w dodatku nie było to dla nikogo szczególnym zaskoczeniem, lecz formalnością. W końcu to nasza rodzinna tradycja, każdy z Russellów wybiera właśnie Kolegium. I z perspektywy czasu absolutnie nie żałuję swojej decyzji. Ulokowałem swoje życie i przyszłość w dobrych rękach, mimo że i tak mam ją zapewnioną. Nie ukrywajmy, znane i szanowane nazwisko tudzież ogromna fortuna potrafią w magicznym świecie zdziałać cuda.
A później przyszło mi niespodziewanie dorosnąć i porzucić wszelkie troski. To stało się zbyt szybko, nawet nie wiem, kiedy czas przeleciał przez palce, jakby wystarczył jeden pstryk – i już! Teraz mam prawie-prawie osiemnaście lat na karku i nagle tak jakoś w mojej historii życiowej niepożądanie znalazło się za dużo intymności, krwawych intryg, szczęścia w nieszczęściu, wyrwanych żywcem serc i pogruchotanych kości. Czasem wychodzę z tego cało, innym razem z niemałym uszczerbkiem na zdrowiu. Czasem próbuję też bawić się w zegarmistrza, zatrzymując czas.
Nie próbuj jednak dowiedzieć się więcej – to może się źle skończyć. Nie zapominaj, że to ja tutaj rządzę.
Mogę wszystko.
Mogę być każdym.